Warszawa w latach okupacji hitlerowskiej charakteryzowała się ogromną ilością najróżniejszych lokali gastronomicznych. Liczba ich rosła wręcz lawinowo, co szybko wzbudziło zaniepokojenie niemieckich władz miasta. Już latem 1940 roku SS-Oberführer Ludwig Leist, ówczesny starosta warszawski, określany też mianem pełnomocnika szefa okręgu dla m. Warszawy, wprowadził poważne ograniczenia dla branży gastronomicznej. Poinformował o tym warszawiaków "Nowy Kurier Warszawski"1) w dniu 9 sierpnia 1940:
"... udzielanie zezwoleń na otwieranie nowych kawiarni i jadłodajni zostało zasadniczo wstrzymane, albowiem w Warszawie istnieje na ogół dostateczna ich liczba i nie ma potrzeby otwierania nowych. Poza tym zachodzą trudności w przydzielaniu w dostatecznej mierze środków żywności istniejącym już przedsiębiorstwom gastronomicznym."
-----Prof. Tomasz Szarota2) zauważył, "że tak silnego 'zaplecza' gastronomicznego nie miała Warszawa nigdy przedtem, a kto wie, czy ma je nawet w chwili obecnej". Według jego wyliczeń, wyraźnie niedoszacowanych, w sierpniu 1942 roku w Warszawie było 522 barów i restauracji, 233 kawiarni i 121 cukierni. Prócz tego w mieście działały liczne lokale nur für Deutsche, przeznaczone głównie dla żołnierzy niemieckiego garnizonu i innych Übermenschen. Wieczorami stały on jedna puste, gdyż Niemcy woleli bawić się w polskich knajpach i restauracjach.
-----Przed wybuchem wojny przy ulicy Filtrowej, na odcinku między pl. Gabriela Narutowicza a ul. Raszyńską, istniały trzy lokale: filia cukierni "U Fuchsa" (Filtrowa 62), filia kawiarni "Ziemiańska" (Filtrowa 64) oraz paszteciarnia-jadłodajnia "War" (Filtrowa 83). Wszystkie one w tej czy innej formie kontynuowały działalność aż do wybuchu Powstania Warszawskiego.
-----Najstarszym zakładem z trzech wyżej wymienionych była paszteciarnia "War", założona w roku 1930 przez Andrzeja Łukaszewicza3). Mieściła się ona w suterenie kamienicy należącej do spółdzielni mieszkaniowej "Osiedle Artystów Plastyków". Przed wojną oferowała dania typowe dla tego typu zakładów: zimne i gorące przekąski na miejscu i na wynos, flaki w czwartki i niedziele, potrawy rybne, pasztety i paszteciki, wędliny. Można było także wychylić kieliszek wódki lub napić się piwa. Lokal cieszył się wielkim powodzeniem aż do września 1939.4) Na początku okupacji, ze względu na ogromne trudności zaopatrzeniowe, musiał zmienić swój profil i właściciel "Waru" zmienił jego nazwę na "Herbaciarnia". Herbaciarnię, która nie serwowała herbaty! W rzeczywistości była to po prostu tania garkuchnia, którą prof. T. Szarota po latach nazwał łaskawie kuchnią samowystarczalną.
-----W lutym 1942 roku reporter "Nowego Kuriera Warszawskiego"5) odwiedził "Herbaciarnię" przy Filtrowej 83, dzięki czemu możemy mieć pojęcie jak ona wyglądała, co i za ile oferowała,a także kim byli jej klienci. Reportaż ten, noszący tytuł "Zrównani przy jednym stole ... (Obrazek z życia potrzebujących pomocy)", przytaczam w całości poniżej:
Każdą tanią stołówkę jest bardzo łatwo odnaleźć. Trzeba tylko szukać jej w porze wydawania obiadów. Z bramy przy ul. Filtrowej 83, gdzie mieści się jedna z owych licznie rozsianych obecnie na terenie Warszawy kuchen ciągną ludzie, niosący ostrożnie mniejsze i większe garnuszki z dymiącą jeszcze zupą. Kierujemy się w tę stronę skąd idą. Na drzwiach w bramie widać przyklejoną pokaźnych rozmiarów kartkę papieru. Na niej wymalowany dużymi literami napis:
HERBACIARNIA.
Trochę dziwi nas treść napisu. Wchodzimy przez kręte schodki do położonego nieco niżej pomieszczenia, skąd płynie charakterystyczny zapach gotowanej strawy. Jest to pora widocznie największej frekwencji, gdyż musimy z trudem przeciskać się do jadalni. mijamy wchodząc do niej tuz obok położoną kuchnię. W kłębach pary unoszącej się z otwartych kotłów, rysują się ich pękate cynowe kształty. Za chwilę służba wniesie je do sali, gdzie już czekają na nie ci, którzy biorą obiad do domu, jak i ci, którzy gęsto okupowali stoliki chcąc zjeść na miejscu. Zupę wydaje się do godziny trzeciej, więc trzeba się spieszyć.
Tabliczka wisząca na drzwiach, informuje codziennie, jakie jest menu. Dzisiaj ogórkowa na pierwsze danie, na drugie zaś - twarożek. Przy wejściu urzędnik sprzedaje kartki. Piszemy - sprzedaje, gdyż stołówka nie jest charytatywna w sensie bezpłatnego wydawania posiłków.
Produkty na zupę - jak nas informuje kierowniczka - otrzymuje kuchnia od Opieki Społecznej. Drugie danie zaś musi pokrywać z własnych kosztów. A nie jest to łatwe, gdyż - jak dodaje - poza obiadem wydajemy jeszcze na kolację kawę. Kawa jest słodzona cukrem. Kosztuje tylko 10 groszy.
Ile kosztuje obiad?
- Zupa 60 groszy. Drugie danie - 120 groszy. Razem wydaje się dziennie około 800 do 900 obiadów, w czym około 200 drugich dań. Nawet 1,20 zł jest dziś dla wielu poważnym wydatkiem.
- Jaki element przeważa wśród stołujących się?
- Najwięcej osób spośród inteligencji - pada odpowiedź. Tę sferę ludzi nie trudno jest rozpoznać. Mimo zniszczonych, wytartych palt, mimo trudnej walki o byt i rysującej się na ich twarzach cieniem nieustającej troski - są to ludzie inni, inni w sposobie jedzenia nawet tych niewykwintnych dań, w poruszaniu się, w sylwetce ...
Stolik, przy którym siedzi jakaś starsza, przyzwoicie ubrana pani, ma jeszcze jedno miejsce wolne. Przysiadamy się i zaczynamy rozmowę.
- Jak smakuje pani dzisiejszy obiad?
- Owszem, dobry. Zresztą trudno jest dziś myśleć o tym co smakuje. Trzeba jeść to, co jest. Naprawdę podziwiam tutejsze kierownictwo. Jak ono sobie daje radę? Przecież każdy płaci tu grosze, a mimo to wstaje najedzony.
- Zapewne trudno było się pani przyzwyczaić do tego trybu życia?
- W początkach tak, ale te czasy były już tak dawno, że wydaje mi się wprost nieprawdopodobne, aby kiedyś było inaczej. Mąż mój był właścicielem olbrzymiej cukrowni na południu Rosji. Rewolucja wszystko nam zabrała. W kilka lat później umarł na emigracji. Zostałam z dwoma synami i córką. Pracowałam ile sił by ich wykształcić. Jeden został inżynierem, drugi lekarzem. I obaj zaginęli bez śladu podczas tej wojny. A teraz żyjemy obie z córką. Dostała niedawno zajęcie. Trochę to nas poratowało.
Staruszka pyta o godzinę, gdyż ma się spotkać na mieście z córką. Żegnamy ją w pełni uznania dla hartu ducha tej mocnej kobiety.
I młodzież ...
Przy sąsiednim stoliku jest już inne towarzystwo. Czterech chłopców. Mamy jeszcze talerz twarożku. Oni też go jedzą. Przysiadamy się więc i pałaszujemy razem. Nasz najbliższy sąsiad kończy już czwartą porcję. Może sobie pozwolić. Zarobił dziś 26 złotych. Wszyscy czterej "handlują". Miło jest z nimi rozmawiać. Czuje się bowiem z ich ust twardy i trzeźwy pogląd na życie, które biorą takim jakim jest. Na nic się nie skarżą. Przeciwnie, przystosowali się do warunków. Mają możność zarobku, a nawet utrzymania swojej rodziny.
- Co rodzice twoi robią? - pytam jednego z nich.
- Ojciec pracuje, a ja muszę mu jeszcze pomagać. Matka handluje i jakoś tam idzie. Nie mają jednak czasu na dłuższą rozmowę, śpieszą się do swojej pracy. Sala powoli pustoszeje. Kelnerki zaczynają zbierać ze stołu talerze. I my żegnamy się i jeszcze raz ogarniamy wzrokiem jadalnię, do której ciągną co dzień setki ludzi z różnych, z różnych środowisk, bogaci niegdyś i biedni - wszyscy zrównani przy tym samym stole i posiłku, mający jedno największe pragnienie - żyć.
-----Podstawową pozycję jadłospisów takich tanich kuchni jak "Herbaciarnia", stanowiła zupa. Magistrat Warszawy do każdego talerza zupy dokładał 50 groszy, aby była ona przystępna dla najuboższych. Nic więc dziwnego, że w okupowanej stolicy narodziła się uliczna piosenka wychwalająca magistracką zupę:
Zupa grzeje, zupa chłodzi
Zupa nigdy nie zaszkodzi
Zupa wzmacnia nasze pięści
Zupa to żołądka szczęście
Zupa karmi nas i poi
Zupa przeciw mocom zbroi
Zupa bieli nasza cerę
Zupa ocean zacierek
Zupa ojciec, zupa matka
Zupa nasza kiszki zatka
Bez tej zupy, mówię panu
Egzystencja jest do chrzanu ... 6)
-----W czasach PRL opisywane miejsce było wykorzystywane przez Państwowe Przedsiębiorstwo "Delikatesy". Początkowo mieściła się tam palarnia kawy. Pamiętam te czasy! Całą kamienicę od czasu do czasu spowijał intensywny aromat, przenikający nawet przez zamknięte okna do wnętrza mieszkań. Bardzo przypominało to okolice zakładów E. Wedel, z tym tylko, że tam zamiast zapachu kawy unosiła się miła woń czekolady. Później, zapewne ze względu na znane trudności z zaopatrzeniem w Polsce Ludowej, palarnię zlikwidowano i w jej pomieszczeniach "Delikatesy" ulokowały swoje biuro. Z czasem i one zaprzestały działalności.
-----Obecnie funkcjonuje tu KropHouse, niezwykły salon fryzjerski, laureat plebiscytu ORŁY FRYZJERSTWA 2021.